Pierwsze co nasuwa mi się na usta pisząc ten post, to zarzut wobec siebie, dlaczego wcześniej nie pisałam o moich podróżach. Po 1,5 roku od pierwszego wyjazdu na nasz Eurotrip wiele się wydarzyło. Jak to w życiu bywa, masa wspomnień z tamtego okresu mi najzwyczajniej w świecie uciekła, a emocje, które mi wtedy towarzyszyły już dawno opadły. Pocieszam się jednak tym, że od kilku lat jestem aktywna na social mediach, więc publikowane relacje, posty, zdjęcia przypominają mi tamten wyjazd i pomagają odświeżyć pamięć. Oprócz cyfrowych pamiątek, zbieram te klasyczne w postaci biletów, wejściówek czy map z danych miejsc i dzięki temu mogę chociaż na chwilę wrócić do tamtych wydarzeń. Będzie to podróż w czasie 🙂

Nie miałam jeszcze okazji wspominać o tym fakcie na blogu, ale od 2020 roku podróżuję jako „plecaczek” (zawsze mnie śmieszy ta nazwa😎).
Dla niewtajemniczonych jest to określenie (najczęściej) kobiety, która podróżuje na tylnym siedzeniu motocykla. Osobiście nie posiadam prawa jazdy ani sprzętu, dlatego jedynym rozwiązaniem na partycypowanie w wyprawie było po prostu zajęcie miejsca pasażera (wow, ale odkrywcze). Pomysłodawcą tej eskapady był mój narzeczony i to właśnie on namówił mnie do udziału w tym szalonym przedsięwzięciu. Wiadomo, że są różne motocykle i nie każdy z nich przystosowany jest do podróżowania w ten sposób. Narzeczony planował tę podróż chyba z dużym wyprzedzeniem, bowiem zaopatrzył się w pojazd idealnie nadający się na wyprawę, a na każde moje pytanie i wątpliwość miał już gotową i nie do podważenia odpowiedź.
Takim o to sposobem w lipcu 2020 roku udaliśmy się motocyklem na podbój Europy. Zwiedziliśmy wspólnie Pragę, Norymbergę, Innsbruck, okolicę jeziora Garda, Bolonię i Triest. Ponad 3000 kilometrów jednośladem pełne obaw, stresu, zmęczenia, ale przede wszystkim niezapomnianych wrażeń na myśl których od razu się uśmiecham ☺️
Wpis podzielę na dwie części. Pierwsza dotyczyć będzie Pragi, Norymbergi i Innsbrucka, natomiast druga zawierać będzie wspomnienia z włoskich miast. Zapraszam!
Na stałe mieszkamy w Warszawie i właśnie z tego miejsca wyruszyliśmy na trip. Wcześniej ustaliliśmy, jakie miejsca będziemy odwiedzać i ile kilometrów dziennie mamy pokonywać. Wiadomo, trzeba mierzyć siły na zamiary, bo podróż motocyklem we dwójkę plus bagaże to zupełnie inna bajka jak np. pokonanie tej samej trasy samochodem. Bezpieczeństwo przede wszystkim, biorąc pod uwagę fakt, że liczba kierujących jednośladem z roku na rok rośnie, więc ostrożności nigdy za wiele.
Dzień I – Wrocław
Pierwszym przystankiem na naszej mapie był Wrocław. Och, to była najcięższa (jak się potem okazało) trasa. Wyobraźcie sobie sytuację. 11 lipca, sobota rano, jest stres, milion pytań i wątpliwości, czy oby na pewno damy radę i wrócimy cali i zdrowi (idealny moment na tego typu rozkminy…), ale decyzja padła, jedziemy. Po około 50 km od domu miałam ochotę zawracać i to nie z powodu stresu, bo ten jakimś cudem minął, ale przez straszną pogodę. Jestem osobą, która nawet przy 30 stopniach na dworze potrafi nosić sweter, więc każde uczucie zimna nie jest u mnie mile widziane. Byłam wściekła i myślałam, że jeśli przez cały wyjazd mam się męczyć i marznąć, to dziękuję, wysiadam i wracam do domu. Narzeczony uspokajał, obiecywał, że będzie dobrze i na pewno pogoda będzie nam sprzyjać. Przekonywał, żebym została. Zaufałam. Po kilku godzinach, przemarznięci i zmęczeni, dotarliśmy do stolicy województwa dolnośląskiego. Cieszyłam się, ale naprawdę byłam bliska rezygnacji… Po zameldowaniu, wykąpaniu się i drzemce, poszliśmy zwiedzać miasto. Byliśmy już kilka razy we Wrocławiu, więc oprócz spaceru po starówce i zatrzymaniu się na posiłek za dużo nie robiliśmy. Następnego dnia przed wyjazdem poszliśmy zagłosować w wyborach na prezydenta RP. Obwiązek obywatelski spełniony, można ruszać dalej.

Dzień II – Praga
Kolejnym punktem wycieczki była Praga. Tamtego dnia od rana świeciło słońce, więc nastawienie do spędzenia kilku godzin na motocyklu było już inne, ale czy ominęły nas jakieś niespodzianki? Oczywiście, że nie 🙂
Przed podróżą robiliśmy research odnośnie przepisów w różnych krajach, szukaliśmy fajnych miejsc, planowaliśmy jakie zabytki na pewno musimy zobaczyć. W skrócie, chcieliśmy żeby nic nas nie zaskoczyło i ominęło. Nie wiem jakim cudem, ale umknęła nam informacja, że autostrady w Czechach dla motocyklistów były bezpłatne. Przez interkom doszedł do mnie komunikat od narzeczonego, że nawigacja prowadzi nas na autostradę, a przecież zaznaczaliśmy opcję „unikaj autostrad”. Niestety, było już za późno, bowiem znaleźliśmy się na tej drodze. W głowie narzeczonego pojawiło się pytanie „Jak mamy wyjść z tego impasu?”. I jak wcześniej pisałam, jestem zmarzluchem i uczucie zimna potrafi mnie skutecznie wyprowadzić z równowagi, tak tego typu sytuacje w ogóle mnie nie ruszają, w porównaniu do mojego narzeczonego. Ustaliliśmy, że musimy zjechać i to szybko, bo przecież nie kupiliśmy winiety, więc jesteśmy tu nielegalnie. Poszczęściło się nam i na trasie ukazał się zjazd. W moment skorzystaliśmy z tego wyjścia i chwilę później na stacji benzynowej spadła na nas wieść, że motocykle i pojazdy elektryczne są zwolnione z zakupu winiet. Serio?! 🙂 Nauczka, żeby jeszcze bardziej przykładać się do planowania podróży. Oczywiście, nie była to jedyna historia tego typu podczas trasy Wrocław-Praga. Ktoś, kto pasjonuje się motocyklami wie, że największą frajdę stanowią zakręty (fachowo jazdę po zakrętach nazywa się „winklowaniem„). Narzeczony również chciał skorzystać z tego przywileju i na wspomnianej wcześniej nawigacji wybrał opcję „ekscytującej trasy”. Jeśli ktoś z Was będzie chciał się na to pokusić, przestrzegam, oczekiwania mogą się rozminąć z rzeczywistością. My straciliśmy niecałą godzinę jeżdżąc przez jakieś wsie i małe miasteczka z prędkością 30/40 KM/H, ponieważ stan dróg nie pozwalał nawet dobić do wartości obowiązujacych w przepisach. Mało tego, na niektórych drogach trwał remont, więc były rozkopane a część z nich w ogóle zamknięta. Nawigacja nie nadążała z aktualizacją, co niestety przełożyło się na wydłużenie naszej podróży. Zdecydowaliśmy się na wybór „normalnej” trasy i po około 5 godzinach byliśmy na miejscu.
Jeszcze we Wrocławiu zarezerwowaliśmy nocleg, a kryteria, jakie braliśmy pod uwagę (oprócz ceny) to strzeżony parking, śniadanie i relatywnie bliska odległość do wszystkich ważniejszych atrakcji. Taka forma się nam sprawdziła, bowiem mieliśmy tę elastyczność, że mogliśmy w każdej chwili zmienić kierunek podróży czy zostać dłużej w danym miejscu.
W Pradze zatrzymaliśmy się w hotelu Aida, który mieścił się niedaleko miejsca, z którego rozpościerała się panorama na miasto. Za noc ze śniadaniem zapłaciliśmy około 125 zł. Pokój był czysty, ale dość mały. Śniadanie kontynentalne w formie szwedzkiego stołu, smaczne 🙂 Odpoczęliśmy trochę, odświeżyliśmy się, zmieniliśmy ubrania na cywilne i ruszyliśmy na podbój Pragi.

Nasz hotel mieścił się 600 m od stacji metra Kobylisy i metrem udaliśmy się do stacji Museum (linia C), gdzie stamtąd spacerem na Stare Miasto. Od mojej pierwszej wizyty w stolicy Czech minęło 12 lat, ale wiele miejsc zapamiętałam bardzo dobrze. Biorąc pod uwagę fakt ile czasu spędzamy w podróży skupialiśmy się tylko na klasycznych „must see” w każdym z miast, w końcu trzeba też odpoczywać i nabierać siły na kolejne wojaże. Harmonogram zwiedzenia zakładał w kolejności „odhaczenie” ważnych miejsc, zabytków, muzeów, zwieńczone kolacją. Chcieliśmy przy okazji wizyty w obcym kraju zjeść coś lokalnego, więc w Pradze raczyliśmy się knedlikami i gulaszem (cz. hovězí guláš s karlovarským knedlíkem). Restauracja (niestety nie pamiętam nazwy) znajdowała się na Starym Mieście z widokiem na słynny zegar astronomiczny.
Wspomniany wcześniej zegar (cz. Pražský orloj) był naszym pierwszym punktem wycieczki, nic dziwnego, bowiem dzieło Hanusa z Ruze jest najpopularniejszą atrakcją miasta. To tutaj o pełnej godzinie postać Śmierci wyznacza czas zbierając wokół siebie tłumy turystów. Zegar składa się z trzech części i jest umiejscowiony na bocznej ścianie ratusza. Pierwsza część zegara ukazuje położenie ciał niebieskich (Słońce i Księżyc), druga symbolizuje miesiące, a ostatnia przedstawia figurki dwunastu apostołów. Legenda głosi, że artysta słono zapłacił za wysiłek włożony w dzieło. Podobno został oślepiony, na wypadek niewykonania niczego równie pięknego jak Orloj.
Wzdłuż ulicy Karlove wybraliśmy się na Most Karola (cz. Karlův most). Widok na Wełtawę jest piękny, panorama miasta zapiera dech w piersiach, naprawdę czuć magię tego miejsca. Spacerując po moście mija się wiele zakochanych par wieszających kłódkę na balustradzie na pamiątkę odwiedzin Pragi, a przede wszystkim swojej miłości. Podobno najlepsze miejsce na zostawienie po sobie śladu i zawierzenie swojego szczęścia jest przy płaskorzeźbie przedstawiającej Jana Nepomucena, a potarcie jej przynosi dobrodziejstwo. Dla miłośników książek, polecam wybrać się do muzeum Franza Kafki. Jest oczywiście więcej nazwisk związanych z Pragą, ale to właśnie postać Kafki skradła moje serce, kiedy pierwszy raz sięgnęłam po „Proces”.
Książka jest dość ciężka, czytelników dzieli na tych, którzy ją kochają i tych, którzy nie rozumieją. Już od samego początku Kafka zabiera nas w podróż pełną absurdu i niesprawiedliwości, bowiem jak niewinny człowiek ma odpowiadać za coś, czego nie zrobił? Na pewno warto sięgnąć po tę pozycję.
Wracając do muzeum, znajdziecie tam autorskie zapiski, pamiętniki, ilustracje, a przede wszystkim pierwsze dzieła Franza Kafki. Wchodząc do muzeum na pewno nie ominie Was kontrowersyjne dzieło czeskiego rzeźbiarza- Davida Černego, przedstawiające dwóch mężczyzn sikających na kontur kraju pt. Sikający (cz. Čůrání). W ten sposób autor chciał upamiętnić wejście Czech do Unii Europejskiej w 2004 roku oraz to, że czeski naród ma dystans do siebie i poczucie humoru.
Następnie wybraliśmy się by zobaczyć późnogotycką Bramę Prochową (cz. Prašná brána), jeden z najstarszych symboli Pragi. Brama zlokalizowana jest na Trasie Królewskiej, a na wysokości 44 metrów znajduję się taras widokowy dla turystów. Budowlę wzniesiono z polecenia Władysława II Jagiellończyka.
Wracając powoli do hotelu zatrzymaliśmy się na chwilę przy Synagodze Jerozolimskiej (nazywanej także Jubileuszową). Synagoga projektu architekta Wilhelma Stiassnego budowana w latach 1905-1906. Wzrok od razu przykuwa piękna, wielokolorowa elewacja oraz ogromne łuki zwane „łukami Maurów”. Warto wejść do środka i podziwiać m.in. ozdoby wykonane w stylu wiedeńskiej secesji. Nazwa synagogi pochodzi od ulicy, przy której stoi, a określenie „jubileuszowa” nawiązuje do 50-tej rocznicy wstąpienia na tron cesarza Franciszka Józefa I. Warto wybrać się do świątyni i zwiedzić dzielnicę żydowską, Josefov.
Tak jak pisałam wcześniej, mieliśmy z góry ustalony plan wycieczki i wszystko musiało się mieścić w naszych ramach czasowych. Każdy dzień zaczynał się podobnie. Pobudka koło 8 rano, śniadanie, pakowanie, trasa, zameldowanie w hotelu, krótki odpoczynek, zwiedzanie, kolacja aż do upragnionego snu. Szybko wpadliśmy w ten podróżniczy rytm.
Dzień III – Norymberga
Następnego dnia wyruszyliśmy do Norymbergi, drugiego co do wielkości miasta w Bawarii. Miasto kojarzyło mi się jedynie z procesami norymberskimi, więc byłam jeszcze bardziej ciekawa tego, co mnie czeka. Jak na niemieckie standardy przystało, drogi były naprawdę dobre, ale nasz motocykl okazał się na nie za słaby. Brakowało mu koni by w pełni wykorzystać moc autostrad (oczywiście z zachowaniem bezpieczeństwa i respektowania przepisów).
Z praskiego hotelu do norymberskiego mieliśmy równo 300 km i po około 5 godzinach byliśmy na miejscu. Zatrzymaliśmy się w Centro Hotel Nürnberg. Nocleg ze śniadaniem wyniósł nas niecałe 300 zł. Lokalizacja bardzo nam odpowiadała, ponieważ do wszystkich atrakcji dostaliśmy się pieszo, ale oczywiście można było skorzystać z metra, bowiem stacja (Friedrich Ebert Platz) znajdowała się w odległości zaledwie 600 metrów.
Zwiedzanie Norymbergi zaczęliśmy od Zamku (niem. Nürnberger Burg), z którego rozpościera się piękna panorama na miasto. Warto pokonać te kilkadziesiąt schodów by doświadczyć tego widoku. Zamek należał kiedyś do najważniejszych kompleksów cesarskich. W czasie II Wojny Światowej został zniszczony, a jego renowacja trwała około 30 lat i do dziś wraz z murami miasta stanowi perłę architektoniczną. Na terenie zamku znajdziecie także wieżę obronną Sinwellturm.
Następnym punktem wycieczki był Kościół Św. Sebalda (niem. Sebalduskirche) oddalony 500 metrów od zamku. To najstarsza świątynia w mieście, wzniesiona w XIII wieku. Razem z Kościołem św. Wawrzyńca i kościołem NMP należy do głównych obiektów sakralnych Norymbergi. Pierwotnie kościół był dedykowany świętemu Piotrowi i Katarzynie Aleksandryjskiej, następnie poświęcony patronowi Norymbergi, św. Sebaldowi. Od 1525 roku kościół należy do gminy ewangelickiej. Na wystrój kościoła składają się m.in. rzeźby autorstwa Wita Stwosza i malarstwo z okresu dojrzałego i późnego gotyku.
Na przeciwko wspomnianego kościoła NMP na rynku znajduję się zabytkowa studnia- Schöner Brunnen z XIV wieku. Podobno trzykrotne przekręcenie w lewo pierścienia umiejscowionego w kracie przynosi szczęście, więc jeśli chcecie zapewnić sobie pomyślność polecam się tam wybrać.

Zwiedzanie miasta to nie tylko zabytki i atrakcje turystyczne, ale także jedzenie. Będąc w Norymberdze nie możecie pominąć lokalnej kuchni pod postacią kiełbasek, których zapach wyczuwalny jest w całym mieście. Historia norymberskich „wurstów” sięga 1313 roku. Typowy norymberski fast food to 3 kiełbaski pod pierzynką z musztardy w podłużnej bułce. My skusiliśmy się na białą kiełbasę podaną z chlebem i ogórkiem. Oczywiście, jak to u nas bywa, nie obyło się bez przygód 🙂 Chwilę po standardowym zapoznaniu się z menu knajpki złożyliśmy zamówienie. Kiełbaski dotarły na nasz stół, a po szybkiej konsumpcji przyszedł czas na płatność. Poprosiłam o rachunek i byłam przekonana, że w tak cywilizowanym kraju jak Niemcy płatności bezgotówkowe są na porządku dziennym, co za tym idzie transakcje za pomocą telefonów także. Rzeczywistość okazała się zgoła inna. Pani kelnerka oznajmiła mi, że posiadają terminal, ale jedynie taki, który przyjmuje fizyczne karty. Jak łatwo się domyślić nie posiadaliśmy takowej. Doradzono nam, aby wypłacić pieniądze w pobliskim bankomacie i rozliczyć się gotówką. Narzeczony udał się we wskazane miejsce i tu kolejne zaskoczenie, bowiem wciąż potrzebujemy karty. Uprzedzam, płatności zbliżeniowe BLIK nie są jeszcze obsługiwane poza naszym krajem (jeśli coś się zmieniło, dajcie znać). Pamiętam jak dyskutowaliśmy przed wyjazdem, czy zabrać ze sobą chociaż jedną kartę na wszelki wypadek, ale przyzwyczajeni do płatności telefonem, zegarkiem, BLIKiem doszliśmy do wniosku, że i tak nam się nie przyda. Od tamtego czasu karta towarzyszy nam na wszystkich wyjazdach. Jak wyszliśmy z tej sytuacji? Na nasze szczęście okazało się, że kilka godzin wcześniej do restauracji dotarł terminal obsługujący transakcje zbliżeniowe, więc za pomocą telefonu uregulowaliśmy rachunek. Może pani, która nas obsługiwała zapomniała o tym fakcie, albo nie uczestniczyła w przekazaniu nowych terminali i po prostu nie była świadoma, że nimi dysponują. Mimo wszystko, cieszę się, że skończyło się tylko na stresie 🙂
Uspokojeni udaliśmy się dalej w celu zaspokojenia głodu. Narzeczony zabrał mnie jeszcze na romantyczną kolację do McDonald’s, bo przekonywał, że jest tam pozycja w menu, którą od razu pokocham. Raczej nie przepadam za „makiem” i rzadko jem, ale jak się później okazało, nie mogłam się oprzeć McRibs’om.
Mój narzeczony zna mnie jednak najlepiej. McRibs to legendarna kanapka z żeberkiem w sosie BBQ. Na jednej się nie skończyło 😎i NIE ŻAŁUJĘ!!!! Daję mocne 10 na 10. Będąc w niemieckim McDonald’s chętnie po nią wstępuję i Wam też rekomenduję.
Tym pięknym akcentem powoli zbliżamy się do końca dnia w Norymberdze. Po drodze mijaliśmy jeszcze dom Albrechta Dürera– norymberskiego artysty, uważanego za jednego z ważniejszych przedstawicieli renesansu. Budynek mieści się przy placu Tiergärtnertorplatz i aktualnie jest tam muzeum poświęcone jego twórczości.
Poczyniliśmy jeszcze zakupy na wieczór, zarezerwowaliśmy hotel na następny dzień i udaliśmy się spać. Trzecia dobra za nami.
Pisałam już o naszej rutynie, więc przed wyjazdem udaliśmy się na śniadanie. Na samą myśl przewracam oczami i nadal czuję lekkie zakłopotanie… W czasach pandemii posiłki wydawane są w myśl zasady bezpieczeństwo przede wszystkim. Co prawda nie w każdym tak było, ale Niemcy naprawdę na tamten czas przestrzegali zasad. W naszym hotelu działało to w ten sposób, że Pani donosiła nam jedzenie do stolika, więc teoretycznie niczego nie powinno nam zabraknąć. Czy wspominałam już, że w naszym przypadku zawsze możemy liczyć na jakieś śmieszne sytuacje?
Co prawda nie przypuszczałam, że zwykłe śniadanie okaże się wspomnieniem, które nadal wywołuje we mnie nietęgą miną, a jednak. Do naszego stolika nie dotarło pieczywo, więc zgłosiłam ten fakt obsłudze. Pani spojrzała na mnie jak na kosmitę i udawała, że mnie nie rozumie. Próby tłumaczeń, że mamy wykupione śniadanie w hotelu nie przynosiły pozytywnego skutku, a co za tym idzie moja frustracja rosła wykładniczo. Po chwili pani zlitowała się nade mna i wręczyła JEDNĄ małą bułkę. Takiego obrotu spraw się nie spodziewałam, usiadłam do stolika i nie mogłam wyjść z szoku. Narzeczony podzielił mój los. Oboje udaliśmy się do recepcji i wyjaśniliśmy jak zostaliśmy potraktowani. W końcu po interwencji pani z recepcji udało nam się uzyskać pieczywo i przeprosiny od załogi. Sądzę, że ta pani później była jeszcze bardziej skrępowana niż my, ponieważ nie miała złych intencji, zawiódł jedynie błąd w komunikacji..
Z perspektywy czasu się z tego śmieję, ale wtedy tak wesoło mi nie było. Przygoda, przygoda… 😂
Dzień IV – Innsbruck
Czas wyruszać. Kolejny cel to Austria i perła Tyrolu, Innsbruck. Czułam ogromną ekscytację na tę podróż, ponieważ wcześniej nie miałam okazji być w Austrii, więc nie mogłam się doczekać aż w końcu tam dotrzemy.
Niemcy na pożegnanie zgotowały nam kolejną niespodziankę w postaci braku paliwa na stacji na trasie A9. Musieliśmy trochę poczekać aż bak motocykla będzie znowu pełen i ruszymy dalej. Przed nami było 340 km. Zatrzymaliśmy się w Marmota Hostel, nocleg wyniósł nas około 300 zł. Przy meldowaniu okazało się, że obsługa mówi w naszym języku, więc polski akcent na austriackiej ziemi był miłym zaskoczeniem. Pokój był czysty, ale malutki. Nam nie zależy na większej przestrzeni, ponieważ spędzamy tam bardzo mało czasu i na nasze potrzeby tj. sen i prysznic, te warunki są wystarczające, ale dla osób bardziej wymagających przestrzegam o metrażu.
Pierwsze co rzuciło nam się w oczy z hotelu to widok na Alpy. Kocham góry, więc nie mogłam się na nie napatrzeć. Zazdroszczę ludziom mieszkającym w takich warunkach przyrody i mogących podziwiać je na co dzień.
Pierwszą atrakcją jaką zaplanowaliśmy na zwiedzanie miasta była kolejka gondolowa na Nordkette (łańcuch górski) i panorama 360. Stacja mieści się na wysokości 1905 m n.p.m. , a widoki stamtąd są iście bajkowe. Wysokogórska przyroda zapierająca dech w piersiach. Warto się tam wybrać i przy okazji zajrzeć do knajpki znajdującej się na górze i skosztować austriackich przysmaków.

Mamy szczęście, że w Innsbrucku mieszkają na co dzień nasi znajomi i byli na tyle mili, że oprowadzili nas po mieście. Umówiliśmy się w jednej z restauracji serwującej mój ulubiony sznycel wiedeński. Polecam Wam serdecznie udać się do tego miejsca, a mowa oczywiście o Stiftskeller. Oprócz sznycla warto skusić się na piwo Augustiner Weissbier.
W restauracji panuje iście tyrolski klimat.
Po posiłku nasi przewodnicy (bardzo Was pozdrawiam) zabrali nas na dalsze zwiedzanie. Niedaleko knajpy znajdował się najsłynniejszy symbol Innsbrucka- Złoty Dach (niem. Goldenes Dachl), który mieści się na starówce i jest upamiętnieniem ślubu cesarza Maksymiliana I i Bianki Marii Sforzy. Dach pokryty jest 2738 pozłacanymi gontami. Ma symbolizować dobrobyt i szczęście panujące w Innsbrucku. Stare Miasto otoczone Alpami stanowi samo w sobie atrakcję turystyczną i zachęca do spacerów wzdłuż Maria-Theresien-Straße. Warto zatrzymać się także przy rzece Inn i podziwiać kolorowe domki stanowiące wizytówkę miasta.
Fani sportów zimowych znajdą tu jeszcze więcej atrakcji, bowiem oprócz wyciągu narciarskiego, miasto może pochwalić się skocznią Bergisel, na której organizowany jest Turniej Czterech Skoczni.
Habsburgowie mieli dobre przeczucia, że przenieśli swój dwór w te miejsce, Innsbruck to naprawdę piękne miasto. Zachęcam Was także do odwiedzin dawnego pałacu rodziny Habsburg, Hofburg.
Bardzo żałuję, że mieliśmy tylko kilka godzin na stolicę Tyrolu. Czuję niedosyt i wrócę na pewno.
Nauczeni poprzednim doświadczeniem, poprosiliśmy znajomych o wypłacenie gotówki, która jak się potem okazało była zbawienna we Włoszech, ale więcej o tym w części drugiej 🙂