Trochę mi zajęło zebranie się i spisanie obiecanej wcześniej II części naszej motocyklowej przygody, ale w końcu jest. Zgodnie z ustaleniami, dzisiaj zabieram Was do Włoch, a konkretniej w okolice jeziora Garda, Bolonii oraz Triestu.
Zanim jednak usiadłam do pisania, przygotowałam sobie najważniejsze informacje dotyczące zwiedzanych miejsc, przejrzałam moje cyfrowe i analogowe pamiątki, a przede wszystkich wróciłam wspomnieniami do lipca 2020. Myślami krążyłam wokół cudownych krajobrazów, pięknych okoliczności przyrody i przygód, które i tym razem nas nie ominęły. To jak? Gotowi na podróż do Italii? 🤔
Dzień V – okolice jeziora Garda
Nadszedł czas, wyruszamy z Austrii i kierujemy się w stronę Włoch. Przed nami około 300 km do celu trasą E45, prowadzącą z Innsbrucka do przełęczy Brenner, gdzie stamtąd autostradą A22 w kierunku jeziora Garda.
Passo del Brennero, bo tak po włosku nazywa się wspomniana wcześniej przełęcz, to jedna z najważniejszych alpejskich dróg łącząca Austrię i Włochy. Znajduję się na wysokości 1374 m n.p.m., a widoki z niej zapierają dech w piersi. Jadąc tą trasą jesteś tak malutki wobec Alp, które Cię otaczają i jednocześnie zawstydzony ich pięknem. Niecałą godzinę od stolicy Tyrolu mijaliśmy tabliczkę z napisem „Italia”.
„Jesteśmy we Włoszech„- usłyszałam przez Interkom. Czas rozpocząć włoską przygodę.

Dzień wcześniej jeszcze nie wiedzieliśmy, że zdecydujemy się na atrakcję, jaką jest park rozrywki- Gardaland. Zachęcili nas do tego nasi znajomi z Innsbrucka, którzy mieli okazję już tam być i ich rekomendacje skutecznie nas przekonały.
Cały dzień beztroskiej zabawy zwieńczony snem w okolicach największego jeziora Włoch? Czemu nie!
Za to właśnie doceniam te podróże, żyjąc bez ściśle określonego planu i posiadając elastyczność, gdzie i kiedy się znajdziemy i co będziemy robić. Wolność.
Po około 4 godzinach byliśmy na miejscu. Zatrzymaliśmy się w pensjonacie Betty’s House, położonym około 15 min od jeziora Garda i 30 min pieszo od parku rozrywki Gardaland. Bardzo klimatyczne miejsce, które prowadzi wspaniała gospodyni. Nocleg ze śniadaniem wyniósł nas około 250 zł. I gdyby nie cykady, które uprzykrzały życie mojemu narzeczonemu, rozważylibyśmy przeprowadzkę w tę okolicę na starość. Bujna roślinność pod postacią palm, oleandrów i krzewów winogron cieszyła oko na każdym kroku.
Po krótkim odpoczynku i zmianie ubrań idealnie nadających się na pogodę (było ponad 30 stopni), ruszyliśmy do miejsca, o którym marzy chyba każde dziecko.
Gardaland, to jeden z ośmiu najchętniej odwiedzanych parków rozrywki w Europie. Atrakcje parku składają się z trzech grup tematycznych, dzięki czemu każdy znajdzie coś dla siebie. Fani fantastyki, postaci z bajek, czy osoby szukające nieco adrenaliny, razem na powierzchni 60 ha.
Wejście do parku poprzedzone było sprawdzeniem temperatury i paszportów Covid. Przeszliśmy przez kontrolę i udaliśmy się po zakup biletów. Cała przyjemność wyniosła nas 80 euro za dwie osoby. Przy okienku zostaliśmy poproszeni o pobranie aplikacji Qoda, która kierowała ruchem w parku i działała w ten sposób, że w przypadku chęci skorzystania z danej atrakcji, wystarczało kliknąć interesującą nas rozrywkę i zarezerwować miejsce. Następnie generował się kod QR, który należało okazać przy wejściu. Było to bardzo fajne rozwiązanie, ponieważ system informował nas o postępowaniu kolejki i alarmował, kiedy zbliżała się nasza kolej. Oszczędność czasu i nerwów.
Najbardziej rozbudowaną strefą parku jest Fantasy, która może pochwalić się ponad 20 atrakcjami i jest skierowana raczej dla dzieci. Młodzieży i osobom dorosłym rekomenduję sekcję Adventures czy Adrenaline.
Dreszczyk emocji zapewniliśmy sobie korzystając z kolejek górskich z sekcji Adrenaline. Dzięki tym doświadczeniom wiem, że tego typu rozrywka nie jest dla mnie. Momentami czułam, że tracę przytomność. Narzeczony wręcz przeciwnie, podczas jazdy czuł się jak ryba w wodzie i zdarzyło mu się korzystać kilka razy z jednej kolejki.
Pisząc o wodzie, polecam wybrać się na spływ pontonem. Gwarantuję, że Wam się spodoba, ale ostrzegam, nastawcie się na to, że na ubraniach nie zostanie suchej nitki.
W parku leciała przyjemna, bajkowa muzyka, zdecydowanie pomagała wczuć się w klimat miejsca.
Po kilku godzinach spędzonych na rollercoasterach, spacerach wokół parku, tematycznych zabaw, przyszedł czas na posiłek. W strefach gastro królował fast-food. My skusiliśmy się na frytki i jakieś ciacho.
Niedługo potem opuściliśmy park, zmęczeni i muśnięci słońcem, wróciliśmy do pensjonatu.

Wspólnie ustaliliśmy, że wybierzemy się jeszcze na kolację nad jezioro Garda. Nie moglibyśmy sobie darować, gdybyśmy nie skorzystali z okazji zjedzenia posiłku w takiej scenerii. Dla mnie był to powrót, ponieważ rok wcześniej byłam na wakacjach w okolicach Sirmione– najczęściej odwiedzanym miastem nad jeziorem.
Zdecydowanie polecam Wam się tam wybrać i na własne oczy doświadczyć piękna tego miasteczka. Widok niemalże lazurowej wody rozbudzi wasze zmysły. Fani zamków i włoskiej architektury będą mieli co tam podziwiać.
Do brzegu jeziora z naszego pensjonatu dzieliło nas 15 minut. Krótki spacer jeszcze bardziej zaostrzył nasz apetyt. Przyzwyczajeni do tego, że w Polsce nieważne o której godzinie zgłodniejesz, drzwi restauracji zawsze stoją otworem, rozpoczęliśmy poszukiwanie knajpki. We Włoszech panują odmienne od naszych zwyczaje. Włosi od niepamiętnych czasów praktykują drzemki w ciągu dnia i uważają je za święte. Sjesta wpisana jest w ich kulturę. Mijając którąś już z rzędu knajpkę i „całując klamkę”, traciliśmy nadzieję na jeszcze jeden posiłek tego dnia. Zwyczajowo we Włoszech kolację jada się koło godziny 21, na szczęście jedna restauracja nie kazała nam czekać tak długo.
Pani kelnerka zaproponowała nam coś lekkiego, bo tylko takie danie mógł na ten czas wydać szef kuchni.
Raczyliśmy się panini i piliśmy Aperol Spritz. Po około godzinie, pani z obsługi powiedziała nam, że w końcu może przyjąć od nas zamówienie. Padło oczywiście na pizzę.
Słońce chyliło się ku zachodowi. „Jest pięknie” – powtarzałam co chwilę. Dokończyliśmy kolację, uregulowaliśmy rachunek i wybraliśmy się na romantyczny spacer wzdłuż brzegu jeziora. Na powrót do pensjonatu wybraliśmy dłuższą trasę, by jeszcze chwilę pozwiedzać okolicę i spalić trochę kalorii po pizzy😁
W skład obiektu, w którym nocowaliśmy wchodził też mały basen, a że po drodze wstąpiliśmy do sklepu po małe wino, to naturalnym wydał nam się pomysł, by kosztować je odpoczywając na leżakach.
Dzień pełen wrażeń dobiega końca. Czas na kąpiel i sen. Jutro czeka nas kolejna podróż.
Dzień VI – Bolonia
Słońce wpadające przez okno do sypialni było znakiem, że pora wstać. Poranna toaleta, spakowanie kufrów i zamontowanie ich na motocykl, to tylko kilka czynności, które wpisane były w nasz podróżniczy rytm. Dla mnie oczywiście najważniejszą częścią było śniadanie. Ze względu na moją wcześniejszą podróż do Włoch, byłam świadoma jak Włosi celebrują ten posiłek i z czego głównie się składa. Kawa i słodka bułka to esencja włoskiego śniadania. Zdziwiłam się więc, kiedy w pensjonacie czekał na nas suto zastawiony stół, na którym znaleźliśmy pyszne pieczywo, sery, wędliny, dżemy, wyroby cukiernicze, warzywa i owoce. Woda, kawa, herbata i świeże soki, również były do naszej dyspozycji. Był to naprawdę miły gest od właściciela obiektu.
Pierwszy posiłek tego dnia zaliczony, więc z nową energią rozpoczynamy kolejną podróż.
W pierwszej cześć wspominałam Wam o „winklowaniu” i naszej historii z tym związanej. Kilka dni jazdy autostradą znudziło mojego narzeczonego. Przy okazji chciał spełnić swoje marzenia o winklowaniu we Włoszech. Byłabym totalną egoistką torpedując jego plan. Nauczeni doświadczenim zmodyfikowaliśmy opcję „ekscytującej trasy” i tylko na wybranym odcinku, mój kierowca oddał się swojej pasji. Oczywiście jak przystało na naszą dwójkę tym razem też musiało się coś wydarzyć. Wiadomo, że prosta trasa versus z zakrętami będzie krótsza. Liczyłam się z faktem, że czeka mnie prawie 4 godzinna przeprawa do Bolonii, ale nie sądziłam, że moje pokłady cierpliwości zostaną wystawione na próbę, w momencie kiedy podróż wydłuży się prawie 1,5 godziny. Każde z nas inaczej odbierało i odbiera przejażdżkę motocyklem. Dla mnie jest to środek transportu, dla narzeczonego wciągająca pasja. Ja nie muszę się za bardzo skupiać na trasie, narzeczony przeciwnie. Jego pasjonuje jazda po zakrętach, ja najchętniej unikałabym jej jak ognia. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że wyprawa miała być przyjemnością dla każdego z nas, chodziliśmy na kompromisy.
Po dziś dzień nie wiem, dlaczego odbiliśmy z trasy bardziej na południowy-zachód by jeździć po zakrętach (ten sekret pozostanie z moim narzeczonym chyba do końca życia). Miejscem do winklowania okazały się okolice Montese. Ulice miasteczka były dość wąskie oraz strome, a nawigacja prowadziła nas w dziwne zakątki. Zdarzyło się nam wracać ponownie w to samo miejsce. Zmęczenie i frustracja idące razem w parze stanowiły mieszankę wybuchową. Rekompensatą był widok na panoramę miasta z zamkiem w tle.
Odległość z Montese do stolicy regionu Emilia-Romania wynosiła ponad 60 km. W końcu dojechaliśmy.

Zatrzymaliśmy się w hotelu Villa Azzurra, który udało się zarezerwować w cenie 200 zł (razem ze śniadaniem).
Pierwsza myśl jaka powraca mi na wspomnienie o tym miejscu, to uroczy Pan z recepcji, który jak się później okazało nie mówił po angielsku, więc na pytanie czy dobrze zaparkowaliśmy motocykl, odpowiadał jedynie „perfetto„.
Do końca nie byliśmy przekonani, czy na pewno powinniśmy tu stać, ale po kolejnym zapewnieniu „perfetto”, odpuściliśmy. Pokój był relatywnie duży. Na pierwszy plan rzucało się od razu ogromne łóżko. Włosi raczej nie śpią pod kołdrą, więc ja momentami w nocy marzłam pod samą poszewką. Chociaż chyba nie powinnam tutaj winić zwyczajów panujących we Włoszech, a raczej narzeczonego, który dodatkowo chłodził się wiatrakiem🤔 Nie denerwuj się D. ♥️
Skoro jesteśmy przy temperaturze wspomnę Wam, że tego dnia Bolonia była upalna. Doświadczyłam tego aż nadto, kiedy moje sandałki obcierały mnie tak mocno, że zdecydowałam się iść boso. Po zaledwie kilku metrach stopy paliły mnie niemiłosiernie. Chodnik miał chyba z 50 stopni, a ja chciałam jedynie ładnie wyglądać na randce w Bolonii. Tak kończą się nieprzemyślane zakupy. Zdecydowaliśmy się na powrót do hotelu i zmianę obuwia na coś wygodniejszego.
Zanim rozpiszę się o atrakcjach turystycznych, wspomnę o kilku ważnych kwestiach.
Rzymska kolonia Bononia została założona w 189 p.n.e., co w tłumaczeniu oznacza „ufortyfikowane miasto”.
Stolica regionu Emilia-Romania, może pochwalić się także trzema przydomkami, które wiele nam mówią o historii tego miasta – „La dotta, la grossa, la rossa”.
„La dotta” oznacza „uczona”, to tutaj w 1088 roku powstał pierwszy uniwersytet na świecie, który kształci studentów po dziś dzień. Uniwersytet Boloński może poszczycić się znakomitymi absolwentami. Do najsłynniejszych Polaków, którzy ukończyli szkołę zaliczamy Mikołaja Kopernika, Jana Kochanowskiego i Wincentego Kadłubka.
„La grossa”, czyli gruba i tutaj mamy nawiązanie do kuchni bolońskiej, która jest bardzo syta. Z pewnością każdy z nas zna danie jakim jest spaghetti bolognese. Cześć z Was pewnie zaskoczę, ponieważ oryginalnym sosem bolońskim jest sos mięsny, nie pomidorowy. Wersja pomidorowa była szybszą alternatywą, którą zapoczątkowali imigranci włoscy przybywający do Stanów Zjednoczonych. Ragu, bo tak nazywa się ten sos, to dziedzictwo kulturowe Bolonii. Z kolei „La rossa” odnosi się do koloru czerwonego, który jest widoczny na fasadzie bolońskich budynków. Niektórzy ten przydomek łączą z lśniącymi karoseriami marek Ferrari czy Ducati, a inni z komunizmem, który szczególnie zakorzenił się w Bolonii, zwłaszcza w okresie ruchu oporu.
Do centrum mieliśmy prawie 4 kilometry. Wszystkie atrakcje turystyczne skupione są wokół Piazza Maggiore, odpowiednika naszego rynku. To tutaj znajdziemy pomnik Neptuna, bazylikę San Petronio (będącą drugim pod względem wielkości kościołem we Włoszech i najstarszą budowlą gotycką w Europie), a także klimatyczne knajpki. Serce miasta imponuje rozmiarem (wymiary 115 na 60 metrów) oraz ceglaną zabudową. Spacerując masz wrażenie, że czas się tam zatrzymał.
Bolonia słynie także z portyków, które wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Łączna długość arkadów wynosi około 50 km. Budowa portyków podyktowana była rozbudową domów, kiedy do Bolonii tłumnie przyjeżdżali studenci oraz turyści i zwyczajnie brakowało miejsca na nocleg. Teraz stanowią schronienie i umilają przechadzki. Dzięki nim spacerowanie po mieście jest możliwe praktycznie w każdych warunkach meteorologicznych. Latem chronią od słońca, natomiast w deszczowy dzień zastępują parasolkę.
Najbardziej charakterystycznym symbolem miasta są wieże: Aniselli (97,2m) oraz Garisdena (48m), znane jako krzywe. W przeszłości wieże pełniły rolę obronną, a w całej Bolonii było ich około 200. Dzisiaj z tej puli pozostało jedynie 20 i służą np. jako mieszkania czy hotele.
Najsłynniejsze ocalałe konstrukcje stanowią atrakcję turystyczną. Jeśli chcielibyście podziwiać panoramę miasta, wystarczy wspiąć się po 498 drewnianych schodach wieży Aniselli i uiścić około 13 euro.
I chociaż wydawać by się mogło, że Krzywa Wieża w Pizie wiedzie prym, nic bardziej mylnego.
W „konkursie” największego pochylenia Garisenda wyprzedza ją o 0,03 stopnia! To nie jedyna rzecz, jaką ta wieża może się pochwalić. To właśnie niej Dante Alighieri zadedykował sonet oraz o niej pisał w „Boskiej Komedii„.
Miasto tętniło życiem. I tak, jak poprzedniego dnia, naczekaliśmy się na upragnioną kolację. Kiedy udało się złożyć zamówienie, składające się z pizzy i białego wina (bo jakby mogło być inaczej), mieliśmy w końcu chwilę by na spokojnie wsłuchać się w rytm Bolonii.
Czy stolica regionu Emilia-Romania zrobiła na mnie wrażenie? I tak i nie. Z jednej strony bogata historia miasta, zabytki i włoski duch, a z drugiej strony to wszystko rozmieszczone jedynie w centrum. Czegoś mi zabrakło…
Może najzwyczajniej w świecie po prostu czasu, bo jak wiadomo ten mieliśmy ograniczony.
Wspominałam Wam jak wygląda typowe włoskie śniadanie i jakie miłe zaskoczenie spotkało nas w Betty’s House.
W bolońskim hotelu nie mieliśmy tyle szczęścia i pożegnanie z Bolonią odbyło się za pomocą małej, słodkiej bułeczki w towarzystwie kawy i soku pomarańczowego dla mnie. Włochy pełną parą 🙂
Czas na kolejną wyprawę, ruszamy dalej. Przed nami kolejne 300 km. Co nas czeka?
Dzień VII – Triest
Na samą myśl o Trieście automatycznie się uśmiecham. Zakochanie przyszło od razu i trwa nadal. W naszym mieszkaniu mamy mapę tego miasta, która dumnie prezentuję się na tle innych zakątków świata.
I jak to u nas bywa, nie planowaliśmy wycieczki do Triestu, ale wyszło inaczej, z czego ogromnie się cieszę.
Z hotelu Villa Azzurra do obiektu B&B w Trieście mieliśmy dotrzeć w około 4 godziny. Pogoda nam dopisywała, jedynie na naprawdę krótkim odcinku trochę popadało. Końcówka trasy biegła wzdłuż Zatoki Triesteńskiej, z której rozpościerał się piękny widok na lazurowy kolor wody. Triest jest portowym miastem nad Adriatykiem, graniczące ze Słowenią, przechodzące na przestrzeni dziejów z rąk do rąk, by w 1954 roku połączyć się na stałe z włoską Ojczyzną.
Poprzedniego dnia zarezerwowaliśmy nocleg i nawet nie przypuszczaliśmy, że kolejny raz trafimy na tak miłych właścicieli. Oczywiście, standardem powinna być gościnność gospodarzy, ale realia jak wiecie bywają inne.
Zatrzymaliśmy się w B&B MonteCengio, nocleg ze śniadaniem wyniósł nas około 340 złotych. Jedynym mankamentem tej miejscówki był fakt, że leżała na stromym wzgórzu. Ciężko nam było do niej dojechać we dwójkę, więc ja finalnie dotarłam pieszo. Ulica prowadząca do obiektu była też relatywnie wąska, nie chcieliśmy ryzykować.
Narzeczony zaparkował motocykl i po chwili podszedł do niego gospodarz zaintrygowany sprzętem i nami. Dopytywał skąd jesteśmy i dokąd podróżujemy. Był w szoku, że mieliśmy za sobą taką wycieczkę. To było naprawdę miłe doświadczenie, kiedy ktoś się nami zainteresował i znalazł chwilę by porozmawiać.
Po krótkiej pogawędce Pan zaprowadził nas do pokoju. Nasze „mieszkanie”, było czyste i bardzo dobrze wyposażone.
Nie bez kozery użyłam tu słowa mieszkanie, ponieważ czulimy się tam jak w domu. Gospodarze zadbali o najdrobniejsze szczegóły.

Standardowo, po krótkim odpoczynku i „ogarnięciu się”, przyszedł czas na zwiedzanie. Przed przyjazdem nie słyszeliśmy za wiele o Trieście, dlatego nie mieliśmy planu na tę wycieczkę. Uzgodniliśmy, że wybierzemy się na rynek i będziemy eksplorować miasto spontanicznie. Do centrum mieliśmy około 2 km.
Pierwsze co rzuciło nam się oczy to brak włoskiego klimatu w kontekście architektury i stylu życia. Co mam na myśli? Otóż, zabudowa Triestu różni się od typowych włoskich budowli. Czuć tu wpływy łacińskie, germańskie i słowiańskie. Wielu turystów traktuje miasto jako przystanek w drodze do Chorwacji, szkoda, miasto zasługuje na to by poświęcić mu nieco więcej czasu. Mamy w planach ponownie je odwiedzić.
Udaliśmy się do głównego placu- Piazza dell’Unità d’Italia. To jeden z ładniejszych placów, jakie do tej pory widzieliśmy. Otoczony z trzech stron neoklasycznymi budynkami z bogatymi fasadami. Jednym jest ratusz z wieżą, na której umieszczony jest dzwonek, grający co godzinę. Stojąc tyłem do jednego z nich ukazuje się nam „okno” na Morze Adriatyckie. Plac posłużył jako miejsce koncertowe zespołu Green Day. Wydarzenie odbyło się w 2013 roku, zrzeszając ponad 10 000 fanów amerykańskiej grupy muzycznej. Nie była to jednorazowa akcja, bowiem 5 lat później, 17.07.2018r. grupa Iron Maiden także zawitała na plac podczas swojej trasy Legacy of the Beast World Tour.
Robiąc kilka kroków z dalej udajemy się na Molo Audace o imponującej długości wynoszącej 246 metrów. Warto się tam udać i podziwiać morze oraz kolorowe domy usytuowane na wzgórzu. Polecam wybrać się tam w cieplejsze miesiące, ponieważ zimą mogą tam występować chłodne wiatry Bora, wtedy raczej nici z przyjemnego spaceru.
Jeśli jesteście fanami pióra Jamesa Joyce’a wybierzcie się na spacer jego ścieżkami. Pomnik pisarza (stworzony przez miejscowego rzeźbiarza Nino Spagnoliego w stulecie przyjazdu Joyce’a do Triestu) znajdziecie przy Canal Grande. Warto jeszcze wspomnieć, że właśnie w Trieście powstało największe dzieło Joyce’a – „Ulisses”.
Niestety zabrakło czasu na zwiedzanie Zamku Miramare, wzgórza San Giusto oraz Teatru Rzymskiego.
Na pocieszenie kupiliśmy sobie lody, bo przecież nie ma niczego lepszego na złamane serce jak ta chłodna przyjemność. Udaliśmy się do Galateria Arnoldo. Czekał na nas ogromy wybór smaków. Mogę śmiało napisać, że były to najlepsze „gelato„, jakie kiedykolwiek jadłam. Niestety lokal jest już nieczynny 🙁
Skoro jesteśmy przy jedzeniu, nie zaskoczę Was informacją jaką potrawę wybraliśmy na kolację. Będąc we Włoszech (trzy dni z rzędu) i nie zjeść pizzy? Nie mogliśmy do tego dopuścić. Będąc w Trieście wstąpcie jeszcze do kawiarnii i skosztujcie miejscowej kawy Illy. Najsłynniejszą kafejką jest Caffè degli Specchi.
Na kolejny dzień planowaliśmy podróż do chorwackiej Puli. Jednak z naszej koncepcji nie zostało nic. Wieczorem narzeczony poszedł zrobić obchód motocykla i zauważył, że wyciągnął się nam łańcuch. Nie mieliśmy ze soba klucza dynamometrycznego, więc postanowiliśmy skrócić nasz trip i rankiem udać się w stronę Polski.
Byliśmy rozczarowani, ale świadomość konsekwencji jaką niesie ze sobą niesprawny pojazd i problem z naprawą przemówiła nam do rozsądku.
Poranek 18 lipca w Trieście, jedząc typowe włoskie śniadanie, by za 11 godzin spędzić noc w Katowicach. Szaleństwo. Powiem Wam szczerze, że ta długa podróż była dla nas całkiem przyjemna. Nie sądziłam, że jesteśmy w stanie spędzić tyle czasu na motocyklu. Z związku z wyciągniętym łańcuchem i obostrzeniami związanymi z Covid-19 musieliśmy kombinować. Standardowo trasa wiedzie przez Słowenię, ale wtedy odbywał się jedynie ruch tranzytowy. Baliśmy się, że jeśli stanie się coś z motocyklem i nie będziemy mogli sobie z tym poradzić w ciągu 12 godzin, zostaną nałożone na nas jakieś kary, dlatego zdecydowaliśmy się na powrót w głąb Włoch i dalej przez Austrię i Czechy do ojczyzny.
W poprzednim wpisie pisałam, że gotówka, którą wypłacili nam znajomi okazała się zbawienna, już tłumaczę czemu. Płatność za przejazd autostradą we Włoszech przeważnie odbywa się za pomocą gotówki. Nam przydarzyła się na sam koniec wyprawy dość nieprzyjemna sytuacja. Pobraliśmy bilet w okolicach Udine i w Tarvisio musieliśmy uiścić opłatę. Okazało się, że bilet, który pobraliśmy jakimś dziwnym sposobem nie działał. Pan siedzący w okienku krzyczał do nas przez megafon coś po włosku. Żadne z nas niestety nie mówi w tym języku, więc nie rozumieliśmy co chce nam przekazać. Po angielsku starliśmy się Panu powiedzieć, że nie jesteśmy w stanie zapłacić za tę trasę. Po kilku chwilach dostaliśmy „mandat” opiewający na 80 euro, który można było opłacić jedynie za pomocą banknotów. Na szczęście mieliśmy gotówkę.
Przy okazji przestrzegam Was o niewjeżdżaniu na pas nad którym napisane jest „Telepass„, jest to nic innego jak włoski system poboru myta. Oczywiście jedynie wtedy, kiedy Wasz pojazd nie posiada urządzenia pokładowego 🙂
Wspaniałe pożegnanie z Włochami…
Koło godziny 20 byliśmy w Katowicach pokonując równo 977 km.
Następnego dnia prosto z hotelu wyruszyliśmy do Warszawy przez A1. Oczywiście, tym razem też nie ominęły nas przygody. Remont drogi, a w konsekwencji kilka stacji benzynowych było wyłączonych z ruchu. W promieniu 100 km nie trafiliśmy na żadną. Bak paliwa opróżniał się w zastraszającym tempie. Byliśmy pewni, że cześć trasy pokonamy na nogach. Na szczęście udało nam się zjechać do Piotrkowa Trybunalskiego i tam zatankować.
Tym akcentem kończę II cześć naszej motocyklowej wyprawy. W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że pokocham podróżowanie w ten sposób. Zdecydowanie bardziej odczuwasz tę podróż. Czujesz wiatr na ciele, do kasku docierają różne zapachy, przez strój wpada ciepło słońca i krople deszczu. Doświadczasz wszystkiego. Twoje zmysły szaleją. Nawet ból pośladków nie powoduje, że zaczynasz wątpić w powodzenie wyprawy😃
Niedługo zabiorę Was ma kolejny trip, tym razem na Bałkany i w nieco powiększonym składzie🌐🏍
